Jest rok 1745. Przez długi czas markiz de Valfons był oficjalnym kochankiem księżnej de R***, należącej do jednej z najznamienitszych francuskich rodów. Madame de R*** porzuciła go jednak w momencie, kiedy zwolniło się miejsce na oficjalną metresę samego króla, zajęte jednak wkrótce przez madame d'Etiolles, przyszłą markizę de Pompadour. W międzyczasie księżna de R*** przedstawiła markizowi de Valfons madame D***, kobietę światową, ale o wiele niżej od niej samej urodzoną. Zdaniem Valfonsa madame D*** zainteresowała się nim wyłącznie w celu zaspokojenia własnej ambicji: chciała posiąść tego samego mężczyznę, którego wcześniej "miała" księżna de R***. W historii tej w sposób szczególny zwraca jednak uwagę sam charakter madame D***, raz po raz przechodzący ze skrajności w skrajność: w jednej scenie żywiołowa, rozentuzjazmowana i brylująca w wielkim świecie, pod wpływem nieszczęśliwej miłości madame D*** opada z sił i staje się umierająca. Doskonale zaznajomiona z tajnikami sztuki miłości, madame D*** zdaje się pretendować do tytułu "kochanki idealnej" - w zamian nie tylko nie otrzymuje jednak ani miłości, ani nawet szacunku.
François Boucher, "Toaleta Venus", 1751 (źr.) |
Pewnego dnia udałem się na bal do Hôtel de la ville, gdzie zebrała się cała Francja. Tłum był tak wielki, że dama, która mi towarzyszyła, bojąc się uduszenia, zawołała na pomoc przełożonego marszandów, pana de Bernage, który zaprowadził nas do znajdującego się w pobliżu gabinetu. Kiedy tylko weszliśmy do środka, zobaczyłem Mme d’Etiolles, w towarzystwie której zaledwie kilka dni wcześniej spożywałem kolację. Miała na sobie czarne domino, którego najwyższy nieład zdradzał, że wcześniej także musiała przeprawić się przez obecny na balu tłum. Chwilę później w gabinecie zjawiły się dwie maski, także mające na sobie czarne domina, z których jedną rozpoznałem po sylwetce, drugą po głosie: byli to M. D*** i król. Mme d’Etiolles podążyła za nimi i towarzyszyła im aż do Wersalu, gdzie kilka dni później osiadła na stałe.
Znajdowałem się akurat u osoby, której przyszła złożyć jedną ze swoich pierwszych wizyt. Zajęty grą z panią domu, nie mogłem jednak podać ręki Mme de Pompadour, która na samym początku swojego panowania byłaby z pewnością szczęśliwa, gdyby mogła otoczyć mnie opieką. Zawsze żałowałem tej straconej okazji. Na dworze najczęściej to właśnie najmniejsze działania tworzą największe efekty i więcej są warte niż najlepsze i najdłużej oddawane usługi.
François Boucher, "Venus i Amor", 1742 (źr.) |
Kiedy byliśmy jeszcze razem, Mme de R***, moja ambitna piękność, przedstawiła mnie Mme D***, wówczas trzydziestodwuletniej i zajmującej w świecie jak najlepszą pozycję. Mme D*** wyznała mi później, że już od tego pierwszego spotkania jej uczucia do mnie zdecydowane były do tego stopnia, że porzuciła szlachcica, z którym żyła przez sześć lat i który kochał ją do szaleństwa po to tylko, żeby milcząco dać mi do zrozumienia, że od tamtej pory cała jej uwaga skierowana była wyłącznie w moim kierunku (…). Miała lożę w operze i regularnie zabierała mnie tête à tête z Wersalu do Paryża. Ja jednak udawałem przeświadczenie, że te wszystkie uprzejmości wynikały wyłącznie z chęci wyświadczenia mi przysługi.
Mój brak odpowiedzi w stosunku do jej nazbyt widocznych starań trwało cztery miesiące. Podstawę charakteru madame D*** tworzyły śmiałość i porywczość. Była jednak zakochana, stała się słaba i nieśmiała, w końcu zaś zapadła na chorobę wywołaną bezsennością. Helvétius, jej lekarz, próbował wyleczyć ją na wszelkie sposoby. W końcu jednak doświadczenie kazało mu uznać, że wyleczenie tego stanu nie leżało w jego w kompetencjach i powiedział jej:
-Pani, moje lekarstwa mogą wyleczyć ciało, ale nie pomogą ani duszy, ani sercu (…). Niech ten, kto doprowadził panią do tego stanu, stanie się pani lekarzem. Ponieważ ani ja, wyznaję, pomimo największych chęci, nic tu nie zdziałam, ani cała medycyna świata.
Wzięła to sobie do serca. Tego samego dnia, popołudniu, zobaczyłem ją jak na pół martwa leżała rozpostarta na szezlongu. Zaproponowała mi grę w try. Wyciągnąwszy moją kartę, usiadłem obok niej i powiedziałem z uśmiechem:
-Jest więc pani bardzo chora?
-Niestety tak, i najpewniej umrę.
-Ach tak! Podejmę się jednak wyleczenia pani, jeżeli tylko wyzna mi pani nazwę swojej choroby.
Wziąłem ołówek i napisałem na karcie: kocha pani. Wyrwała mi go natychmiast i zapisała pod spodem: tak, pana, do szaleństwa. Wrzuciłem kartę do kominka, mówiąc jej:
-Proszę być pewną rychłego wyzdrowienia.
Trudno byłoby sobie wyobrazić efekt, jaki wywołały te słowa: jej oczy, z umierających, stały się pełne życia, a nagły napływ energii kazał jej zapomnieć o wcześniejszej słabości. Jej mąż, który odwiedzał ją każdego wieczoru, uznał tę zmianę za tak znaczną, że powiedział:
-Musisz, pani, być bardzo wdzięczna panu Helvétiusowi. W końcu widać działanie jego leków, bo znajduję cię w tysiąc razy lepszym stanie niż wczoraj.
Nazajutrz była już nie do poznania i w ciągu niecałych dwóch miesięcy odzyskała nie tylko krągłości i dobre samopoczucie, ale i cały swój urok. Miała tyle samo esprit, co wdzięku; w sposób doskonały posiadła sztukę kochania i potrafiła nauczyć jej innych. Jej żywiołowość i żądze napełniały ją ogniem, czarem i czułością charakterystyczną dla pierwszej namiętności. Mój dystans, chociaż pełen grzeczności, trzymał ją w nieustannym napięciu, a jej przekonanie, że ciągle jeszcze miałem tę kobietę, która mnie jej przedstawiła, czyniła ją posłuszną najmniejszym moim żądaniom. Nigdy jednak nie nadużywałem tego, wymagając od niej przyzwoitego zachowania wśród innych i zmuszając ją do skrupulatnego wypełniania obowiązków względem męża, do czego wcześniej zupełnie nie była przyzwyczajona i co budziło w niej największe zdziwienie.
François Boucher "Venus pocieszająca Amora", 1751 (źr.) |
Kiedy nasza relacja była już ustanowiona, zaproponowała mi udanie się na kolację do Paryża, do jednej z jej przyjaciółek (…). Podjechaliśmy pod bramę domu znajdującego się przy ulicy Basse-du-Rempart, skąd odesłała karocę. Wielkie podwórze, piękna klatka schodowa, rozkoszny apartament umeblowany i oświetlony miłością, wszystko to uświadomiło mi, że znajdujemy się w jej świątyni. Wnętrze to oddychało zmysłowością i swobodą. Rzuciła mi się na szyję, mówiąc:
-Wybacz mi proszę, ty jesteś tutaj panem absolutnym, a ja nie chcę być nikim więcej, jak tylko pierwszą poddaną w twoim królestwie.
Mój wzrok zwrócił się ku wytwornemu łożu, przy wezgłowiu którego zauważyłem nocny czepek. Miałem ochotę zapytać, czy była to korona jednego z moich poprzedników.
Jej upojenie, ekspresja i słodkie posłuszeństwo sprawiły jednak, że zapomniałem o tym wszystkim aż do momentu, w którym zaufany lokaj nie zapukał do drzwi, powiadamiając nas tym, że podano kolację. Spędziliśmy przy stole półtorej godziny, a kiedy uznała, że posililiśmy się wystarczająco, wróciliśmy do pokoju, gdzie nowe jej pieszczoty domagały nowych hołdów. Zaprezentowałem się jako godny gościny w jej petite maison, bo to właśnie do tego dyskretnego azylu zostałem zaprowadzony. Muszę przyznać, że tylko tam można dobrze poznać kobietę: tylko tam pozwalają one sobie na pełną swobodę; zwłaszcza w pierwszych momentach namiętności nic nie ukrywają: wszystko jest pragnieniem, żywością, czułością. Poczucie bezpieczeństwa i wolności upaja je; chcą już tylko podobać się i być kochane.
François Boucher "Renaud i Armide", 1732 (źr.) |
Chociaż nie byłem zakochany, spektakl ten zachwycił mnie. Nagle jednak moja syrena, doszedłszy do siebie, zachwycona tym, że odebrała mnie mojej poprzedniej kochance, powiedziała:
-Teraz niech się dzieje, co chce: miałam cię.
Urażony tym lekkim tonem, który zdradzał chęć jedynie przelotnej miłostki i zanadto będąc panem samego siebie, żeby nie kazać jej zapłacić za coś, co uznałem wyłącznie za usatysfakcjonowanie libertynizmu, odpowiedziałem:
-Tak, miała mnie pani, ale ostatni raz. Moje działania, do osiągnięcia których potrzebowała pani sześciu miesięcy, wynikały bardziej z dobroci serca niż z upodobania.
Co powiedziawszy oddaliłem się, gotowy do wyjścia. Wtedy ona rzuciła się do moich stóp i, płacząc, błagała mnie o przebaczenie. Pozostałem jednak nieczuły na te starania i pozostawiłem ją w stanie najgłębszej rozpaczy. Przez następne osiem dni napisała do mnie dwadzieścia listów, tak że bez przerwy miałem u siebie jednego z jej lokajów. Jako że mój gniew był udawany, pozorowałem go jedynie dopóty, dopóki uznawałem go za niezbędny. Kiedy w końcu skrucha i gorliwość w wyrażania pragnienia mojego powrotu przekonały mnie o jej stałości, wróciłem pełny przewagi, które dawały mi jej słabość i moja wykalkulowana surowość.
Jak wielkim smutkiem napełnia wytwornego mężczyznę pewność, że nie będzie on w stanie zatrzymać kobiety, jeśli będzie dla niej zbyt dobry i zbyt w niej zakochany! Żeby je zatrzymać, musimy skrywać przed nimi część naszych uczuć. I niech łajdaki robią co chcą rujnując je, czyniąc ich życie ciężkim, sprzeciwiając się ich woli i dając im wszelkie powody ku zazdrości! Takie to właśnie wstrętne zachowania kobiety przedkładają często nad uczciwość, słodycz, wierną miłość i szlachetność. Jest to dla mnie zagadka, której nigdy nie potrafiłem wyjaśnić, ale którą bardzo dobrze znałem z doświadczenia."
...
"Souvenirs du marquis de Valfons", Paris 1860, s. 132-138, tłumaczenie moje.